Letni wyjazd alpejski okiem Michała Czecha
2018-10-10
Masyw Mont Blanc jest moim ulubionym celem wyjazdów wspinaczkowych. Niesamowicie piękne miejsce, duży wybór cudownych dróg skalnych i mikstowych oraz możliwość spotkania znajomych o każdej porze roku – to wszystko sprawia że przyjeżdżam tam co roku.
Tym razem wspólnie z Karoliną Ośką i Gabrysiem Korbielem zaplanowaliśmy atak na stosunkowo nową drogę o nazwie L’or du temps, wytyczoną przez Arnauda Petit i Ninę Caprez w 2017 roku na pięknej ścianie Grand Capucin. Na drogę składa się trzynaście wyciągów o łącznej długości 470m, głównie w trudnych rysach, a najtrudniejszy z nich ma wycenę 7c+. Chcieliśmy również wrócić na położony po szwajcarskiej stronie Petit Clocher du Portalet. Jest to niemal 300 metrów pionowego granitu, który oferuje rewelacyjne wspinanie w różnej szerokości rysach. Ze względu na nasze nieco wygórowane wymagania, trochę czasu zajęło nam znalezienie czwartej osoby do zespołu. Ostatecznie dołączył do nas Krzysiek Banasik, który okazał się strzałem w dziesiątkę.
Wspinanie na Petit Clocher swoim charakterem przypomina trochę to w Dolinie Yosemite, a rysy również nie należą do prostych w swojej wycenie. Jest to świetne miejsce na zarówno kilkudniową aklimatyzację (śpi się na około 2800m n.p.m.) oraz jednodniowy wypad (podejście z samochodu pod ścianę zajmuje 2,5h). Pierwszego dnia idziemy z Karoliną na Etat de Choc, niesamowitą linię wiodącą systemem rys i kominów na północnej ścianie skałki. Każdy z dziewięciu wyciągów jest wspinaczkowy, piękny i na swój sposób wymagający.
Następnego dnia próbujemy najtrudniejszą propozycje ściany – drogę La Darbellay o wycenie 8a. O jej trudnościach stanowią dwa 50-metrowe wyciągi o wycenach kolejno 8a i 7c+. Dostajemy na niej solidną lekcję pokory. Tradowe 8a o długości 50 metrów okazuje się dla nas dość wymagające. Asekuracja miejscami nie rozpieszcza, stopnie są małe i śliskie, a ruchy po małych chwytach wymagają dużej precyzji. Drobny błąd i można udać się w długi lot na maleńkiej kostce. Żadne z nas nie wyobraża sobie poprowadzenia tego wyciągu, dlatego grzecznie się wycofujemy. Tego dnia Krzysiek z Gabrysiem pokonują sąsiednią drogę La fete des Nerfs, a my mamy szanse zobaczyć piękną walkę Gabrysia, który w najczystszym w stylu przechodzi kluczowy wyciąg drogi za 7b.
Następnie schodzimy do samochodu i przejeżdżamy do Doliny Aosty, gdzie ze względu na pogodę odpoczywamy przez kilka dni. Z wypakowanymi po brzegi plecakami i torbami z Ikei wyjeżdżamy do schroniska Torino, obok którego rozbijamy naszą bazę. Przed nami 5 dni wspinania w cudownym miejscu.
Pierwszego dnia Krzysiek z Gabrysiem idą na słynną drogę Bonattiego na Kapucynie, a my z Karoliną postanawiamy spróbować celu głównego – czyli L’or du Temps. Próba nie nastawia nas zbyt optymistycznie. Początek drogi pokonujemy onsajtem i podchodzimy pod pierwszy z cruxów drogi - 40-metrowy, przewieszony wyciąg za 7c+. Jego główne trudności znajdują się na samym końcu i oferują dość atletyczne ruchy. Rozpracowanie patentów kosztuje nas sporo energii i czasu. Wyciąg nad nim mamy dwie przewieszone rysy, które w pewnym momencie się kończą i należy się przedostać do kolejnej, od której dzieli nas beznadziejnie gładka płyta. Wycena tej długości to 7b, ale żadne z nas nie potrafi zrobić na nim ruchów. Robi się już chłodno i szarzeje, postanawiamy więc zjechać. Wydaje się że szanse na przejście mamy raczej marne. Nawet jeśli pokonamy pierwsze dwa trudne wyciągi, u góry czeka jeszcze jedno 7c i długie rysowe wyciągi o trudnościach 7a. Co więcej, do końca wyjazdu zostają cztery dni, a na każdy z nich prognozy pokazują ryzyko burzy.
Chłopaki tego dnia przechodzą klasycznie Bonattiego, ale Krzysiek zalicza bolesny lot i tłucze sobie biodro, co wyklucza go z dalszego wspinania w górach. Po dniu restu idziemy więc w trójkę: ja, Karolina i Gabryś na drogę Les Intouchables 7b+ na Trident du Tacul. Jej długość to 250 metrów, wydaje się więc być dobrym pomysłem na burzową pogodę. Pomimo trudności orientacyjnych sprawnie przechodzimy większość drogi. Na 3 wyciągi przez końcem odrobinę się gubimy, zaczyna padać deszcz i w oddali słychać grzmoty, co niestety przesądza o wycofie.
Prognozy się poprawiają, a ostatni dzień wspinania na wyjeździe zapowiada się pogodnie. Postanawiamy dać sobie jeszcze jedną próbę na L’or du temps, a w przypadku niepowodzenia na którymś z trudnych wyciągów opracowujemy plan B, którego celem jest ucieczka do sąsiedniej drogi L'écho des alpages. Sprawnie podchodzimy pod pierwszy trudny wyciąg drogi o wycenie 7c+. Odczuwamy trochę działanie wysokości, nie jesteśmy perfekcyjnie zaaklimatyzowani, a to przecież ponad 3500m! Dysząc jak lokomotywa podchodzę pod kluczowy bulder i daję z siebie 300%. Każdy kolejny ruch jest coraz bardziej rozpaczliwy i mniej kontrolowany. Dynamiczne sięgnięcie do oblaka, wylot nóg, pięta do ręki i … udało się!
Nie będzie przesadą jeśli powiem, że tego dnia dosłownie wszystko nam wychodzi. Przychodzi pora na problem numer dwa i wyciąg za 7b na którym nie zrobiliśmy ruchów ostatnim razem. Karolina dochodzi do miejsca które nas zatrzymało, dubluje asekurację, skacze z jednej rysy do drugiej i … niedługo później słyszę radosny okrzyk „mam auto!”. Dwa wyciągi wyżej mam przyjemność być świadkiem pięknej walki i onsjatu wyciągu za 7c. Do końca drogi zostają już tylko cztery długości liny: 7a, 7a, 6c i 5c. Pomimo tego że każdy jest na swój sposób wymagający, skończenie drogi jest już formalnością i późnym popołudniem stajemy na szczycie Grand Capucin. Znowu się udało.
Takim miłym akcentem kończymy tegoroczny wyjazd alpejski. To była nasza pierwsza droga na Kapucynie, i na pewno nie ostatnia!
Michał Czech (SAKWA, E-PAMIR TEAM)
Takim miłym akcentem kończymy tegoroczny wyjazd alpejski. To była nasza pierwsza droga na Kapucynie, i na pewno nie ostatnia!
Michał Czech (SAKWA, E-PAMIR TEAM)
Pokaż więcej wpisów z
Październik 2018
Podziel się swoim komentarzem z innymi